wtorek, 27 stycznia 2015

Bastille " All this bad blood" - muzycznie...


Czasami znamy piosenki, nie znając wykonawcy. Nucimy je, a gdy widzimy gdzieś teledysk i migawkę kto to wykonuje przeżywamy szok, bo jak to? To oni śpiewają? Tak zazwyczaj zdarza się przy piosenkach , które notorycznie lecą w radio. Często też jest tak ze mną. Ale chyba nie o tym chciałam pisać.
 

Nie recenzowałam nigdy płyt, bo wiadomo - każdy co innego lubi, czego innego słucha. Ciężko przekonać kogokolwiek do polubienia płyty, zespołu, który jest Twoim naj. Więc co mnie skłoniło, zapytacie się. Nic. Dosłownie. Po prostu, ta płyta i chłopaki są tak zajebiści, że sami swoimi uworami się bronią, nic więcej nie trzeba o nich mówić.

Wracając do mojego wstępu, znacie zespół Bastille ? Jeśli nie, to pewnie wiele razy w radio słyszeliście ich kawaki, takie jak " Pompeii" czy " Things we lost in the fire". Tak było ze mną. Zakochałam się w tych piosenkach, ale jakoś nigdy nie wpadłam na pomysł żeby sprawdzić kto je wykonuje. Oczarował mnie w nich głos wokalisty i świetne brzmienie, które jest mieszanką rocka alternatywnego, elektorniki z indie, czasami romantyczne czasami filmowe. Bez względu, który byłby to gatunek, przepadałam kiedy słyszałam tylko jego głos. Ale to były piosenki, a ja chciałam czegoś więcej. I tak dziwnym trafem, kiedyś na youtube natrafiłam na cover piosenki Miley Cyrus " We can't stop" w wykonaniu zespołu Bastille. Przepadłam. Nie potrafiłam uwierzyć, jak chłopaki ze znienawidzonej przeze mnie piosenki robili genialną piosenkę. Słuchałam i słuchałam, aż w końcu wpadłam na genialny pomysł, sprawdzę co mają jeszcze. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że dwie z moich ulubionych piosenek radiowych, to właśnie ich wykoanania. Nie zastanawiając się długo, poleciałam i zakupiłam ich płytę. To jest najelpszy zakup jaki zrobiłam.
 

 
Bo przyznam Wam się do czegoś. Nie kupję płyt, ze względu na jedną podobającą mi się w danej chwili piosenkę. W swojej muzycznej biblioteczce mam mało płyt, nie ze względu na to, że płyty są drogie, nie. Nie skąpię na pytę jeśli chcę ją mieć. Chodzi mi o to, że kupuję tylko to, co chcę słuchać i wiem, że będę jeszcze długo tego słuchać. Chcę mieć płytę, którą powracając z pracy, puszczę sobie na fula i sprawi że trafię do innego świata, sprawi że odstresuję się i zapomnę o tragicznym dniu. Tak właśnie mam z płytą " All this bad blood".

Bastille to zespół pochodzący z Londynu, powstały w 2010 roku, grający rocka alternatywnego pomieszanego z muzyką elektroniczną, indie, pop oraz momentami z muzyką smyczkową. Początkowo był to solowy projekt muzyczny wokalisty Dana Smitha, który ostatecznie stworzył z tego kwartet, w skład którego wchodzą : Dan Smith - wokal, Chris Wood - perkusja, Kyle Simmons - klawisze oraz Will Farquarson - bas oraz gitara akutyczna. Dodać należy, że sam frontman gra również na pianinie i perkusji oraz jest autorem piosenek.
Nazwa zespołu w głownej mierze kojarzy nam się z francuskim Narodowym Świętem, upamiętniającym wybuch wielkiej rewolucji francuskiej zapoczątkowanej zdobyciem Bastylii. Jednak jest też mały haczyk. Data 14 lipca, jest również datą narodzin wokalisty - Dana Smitha.

Osobiście posiadam reedycję krążka " Bad Blood", który składa się z dwóch płyt i funkcjonuje pod tytułem " All this bad blood". Album ten idealnie pokazuje szerokie spektrum brzmienia zespołu. Od muzyki gitarowej, elektroniczną kończąc na romantycznej lub filmowej. Pierwszy z krążków zawiera wszystkie utwory z krążka " Bad Bood", na którym znajdują się takie hity jak " Pompeii", "Laura Palmer" czy "Things we lost in the fire". Powiedzieć należy, że ich pierwszy krążek zyskał status platyny, a utwór " Pompeii", to najlepiej sprzedający się utwór minionego roku. Natomiast na drugim krążku, pojawiają się nowe utwory oraz fragmenty dwóch mix tape'ów wydanych przez zespół. Drugi krążek, uchyla rąbka tajemnicy, jak Bastille mogą brzmieć na swoim następnym krążku, który być może pojawi się jeszcze w tym roku. Drugi krążek, promuje też utwór " Of the night", który jest mash upem, dwóch wielkich hitów z lat 90- tych, a mianowicie " Rythm is a dancer" oraz " The rythm od the night".

Chłopaki mają genialne mash upy, wystarczy przesłuchać na yt piosenki " We can't stop", słowa z utworu Miley Cyrus a muzyka z "Loose yourself" Eminema. Po prostu kocham ten cover. Kaażdy utwór na krążku " All this bad blood", może i jest utrzymany w podobnej tematyce, jednak jest jednocześnie spójną opowieścią, która przenosi nas w inny świat. Świat piękny i spokojny, w który wchodzimy podążając za niesamowitym i zachwycającym głosem Dana Smita. Na tej płycie znajduje się wiele wzruszających i pięknych piosenek raz spokojnych raz bardziej rytmicznych. Co więcej, sam wokalista jest tak utalentowany, że na żywo brzmi jeszzcze lepiej niż na płycie. Rzadko kiedy można spotkać, taki talent. A wiem co mówię, bo miałam przyjemność być na ich koncercie w ramach festiwalu w Sziget, który odbył się w sierpniu. Zresztą, sami posłuchajcie sobie ich wykonań na żywo na yt.


Bastille, jest jednym z moich ulubionych zespołów, do którego bardzo często wracam. Ma w sobie to coś, co mnie prowało i sprawia, że chcę więcej i więcej gosu Dana Smitha i nigdy się nie zaspokoję.
Dodam, że jestem wielką fanką jego włosów. Ta burza nieogarniętych kłaków, którą zawsze udaje się poskromić fryzjerowi, znów stanie się burzą żyjąca w swoim świecie, bo Dan ma trik częstego przeczesywania ręką włosów. Aaa, lubię jeszcze kiedy na scenie stara się tak nieśmiało tańczyć :) wygląda to mega słodko.


 
 

niedziela, 25 stycznia 2015

" Idealne matki" - z serii filmowo...

 
Prawdę mówiąc, ta recenzja jeszcze wczoraj wyglądała całkiem inaczej. Od samego początki do końca była negatywna. Zabrałam się za nią, kilka minut po zakończeniu seansu. Dobrze, że zdenerwowałam się tym filmem tak bardzo, że postanowiłam ochłonąć przed jej publikacją. Dziś rano wstałam i okazało się, że przespałam się z tematem i filmem, a dziś całkiem inaczej go postrzegam. Owszem, " Idealne matki" w reżyserii Anne Fontaine, to film kontrowersyjny, a po jegoz akończeniu na usta cisną się różne słowa i powoduje dyskusje, ale nie jest aż tak tragiczny jak myślałam kilka minut po jego zakończeniu , i nie jest też " dnem", jak niektórzy sądzą.

Zacznijmy od tego, że film powstał na podstawie powieści autorki nagordzonej w 2007 roku Noblem Literackim, Doris Lessing. Sama autorka, słynie głównie z tego, że" jej epicka proza jest wyrazem kobiecych doświadczeń. Przedstawia je z pewnym dystansem, sceptyzmen, ale też z ogniem i wizjonerską siłą". Takie właśnie było uzaasadnienie Komisji Noblowskiej.

Jak już wspomniałam, cieszę się, że przespałam się z tą recenzją, bo gdybym umieściła ją wczoraj, musiałabym ją zmieniać. Zatem o czym jest film?

Uwaga, będę spoilerować! I to dużo, bo chcę żebyście zrozumieli czego zmieniłam zdanie, co mnie na początku oburzyło.

Historia jest bardzo prosta. Lil (Naomi Watts) i Roz ( Robin Wright ) przyjaźnią się od dziecka. Zawsze razem, wszędzie razem, tylko one dwie nikt więcej. Mieszkają nad morzem, bardzo blisko siebie. Wspierają się w ciężkich chwilach, kiedy mąż pierwszej z nich umiera. Każda z nich ma syna. Chłopcy wychowują się razem, są przyjaciółmi a nawet można powiedzieć, że są jak bracia. Inaczej, dzięki bliskiej przyjaźni ich matek, każdy z nich ma dwie matki. Chłopcy rosną, cały czas koło swoich mam, każdą chwile i czas spędzają razem. W pewnej chwili, złapałam się na tym, że bardziej wyglądają jak zgrana paczka przyjaciół niż rodzina. Oczywiście, nie było by w tym nic kontrowersyjnego, gdyby nie fakt, że prędzej czy później owa relacja przeistoczy się w coś bardziej poważniejszego. Mianowicie, każda z matek wchodzi w romans z synem drugiej. Ale, żeby tego było mało, one to pochwalają, nawet rozmawiają między sobą o przeżyciach seksualnych i dowcipkują , że " pewnego dnia, muszą się chłopaki nimi znudzić". Tu po prostu, przeżyłam szok. Nie mieściło mi się to w głowie. Nie wyobrażam sobie, że moja przyjaciółka, która uczestniczy w wychowaniu mojego syna, widzi jak rośnie nagle wchodzi z nim w romans. Jest to dla mnie abstrakcja! Ale jak widać, na głównych bohaterkach nie robi to wrażenia, miałam dziwne przeczucie, że nie tylko im to nie przeszkadzało, wręcz nawet była im ta zamiana synami na rękę. Oczywiście, one debatowały, że przesadziły, że musi się to skończyć, ale jakoś tego nie robiły.

Mówiłam, że film kontrowersyjny? Mówiłam. Po seansie, byłam oburzona, zachowaniem matek. Ogólnie oburzona samym nawet tytułem. Jakie to one idealne były? Żadna matka nie pozwoliłaby swojej przyjaciółce, która była matką dla jej syna, iść z nim do łóżka. Na Boga, jakiś odruch, jakaś interwencja z jej strony powinna być. Ale nie u naszych filmowych matek. One sobie stwierdziły, że czują się wspaniale w objęciach młodego syna przyjaciółki. Lil, to nawet była zazdrosna kiedy Tom - syn Roz ( w tej roli James Frecheville) wyjechał na miesiąc do Sydney by reżyserować sztukę i przez telefon opowiadał jej o nowo poznanych ludziach. Sielanka, nie mogła trwać zbyt długo, bo przecież chłopaki młode są, więc siłą woli musieli poznać kogoś młodszego, zakochać się. Tak też się stało. Tom, będąc w Sydney poznał młodą aktorkę, z którą łączyły go bliskie stosunki, a gdy okazało się że ona jest w ciąży, postanowił się z nią ożenić. Przez co Lil poszła w odstawkę. Jej przyjaciółka, chcąc być solidarna postanawia zostawić jej syna - Iana ( w tej roli Xavier Samuel), który tak naprawdę nikogo nie poznał i był szczerze zakochany w Roz. Skutki tego zdarzenia są, jak dla mnie śmieszne. Nagle one spotykają się z synami i jakby nigdy nic, oznajmiają im, że romans czas zakończyć, bo chcą być teraz " dobrymi matkami a w przyszłości wspaniałymi teściowymi i babciami". Myślałam, że się przewrócę. Ian, ze złości ma wypadek, problemy z nogą. Na rehabilitacjach poznaje dziewczynę, której nie kocha, ale będąc z nią chce zapomnieć o Roz. Ona zachodzi w ciążę, i tym sposobem każdy z synów zostaje tatą. Mija bodajże 8 lat, matki są rozpieszczającymi wnuczki babciami, ale okazuje się, że to było by za kolorowo i za pięknie, bo przecież ich piękni synowie, których porównują do Bogów, mogliby być szczęśliwi w związkach. Nagle uczucie, matek i synów powraca, przez co oburzone połówki chłopaków zabierają dzieci i nie chcą ich znać, a oni szczęśliwie żyją dalej w hermetycznie zamkniętym świecie, w którym są tylko oni - matki i synowie. I to jest cały film.

 
Po jego zakończeniu byłam okrponie oburzona. Nawet piękne widoki uchwycone w filmie, nie pomogły. Cały czas w głowie, chodziła mi myśl, jak one mogły? Jak postąpiłabym ja? Przespałam się i dziś rano wstałam i zrozumiałam, że bardzo źle odebrałam ten film.


Dziś stwierdzam, że film pomimo że jest kontrowersyjny jest naprawdę bardzo
dobry. Może nie jest arcydziełem, ale jest naprawdę dobry. Zacznijmy od początku. Tak naprawdę, to Ian szczerze zakochał się w Roz. Nic na to nie poradzimy, serce nie sługa. Miłości się nie wybiera, a że matka to pochwaliła - to tylko, utwierdziło mnie w przekonaniu, iż pomimo Ian zakochał się w najlepszej przyjaciółce matki, ona zaakceptowała to. Nie ze względu, że sama zakochała się w synu Roz. Bo to tak nie było. Po prostu zaakceptowała to, bo znała swoją przyjaciółkę najlepiej i wiedziała, że pomimo różnicy wieku jaka łączy parę, to Roz jest dobrą kandydatką dla jej syna. Bo chyba, każda z nas marzy by teściowa ją zaakceptowała.

Teraz widzę to, że Ian wiedział dobrze co robi. Wiedział, że Roz jest przyjaciółką jego matki, ale pomimo to zakochał się w niej i walczył o to, co można było zauważyć w późniejszych scenach, kiedy wypomina Tomowi, że on był wierny jego matce i nie "przespał się z inną". Miał mu za złe, że przez Toma, związki z matkami się rozpadły, że przez niego nie może być szczęśliwy z Roz. Natomiast związek Toma i Lil, powstał w sumie przypadkowo. Tom, widząc jak Ian "zabawia się" z jego matką, postanawia zemścić się na nim, robiąc to samo z Lil, jednak ona się opiera. Ta miłość, rodziła się powoli. Lil, długo była samotna i po nocy spędzonej z Tomem, zrozumiała że długo była sama i czuje się szczęśliwa w ramionach mężczyzny. W ramionach młodego mężczyzny. Tutaj, miałam mieszane uczucia, bo o ile w przypadku Roz i Iana, czułam że jest to szczere, tak w przypadku Toma i Lil, czegoś mi brakowało. Jeszcze zachowanie Toma, który w Sydney daje się uwieść innej, podczas gdy Lil szaleje ze smutku. I scena kilka lat później, powrót tej namiętności między Tomem a Lil, który powoduje że życie żon i dziewczyn chłopaków, wywraca się do góry nogami. Tak, bo okazuje się, że pomimo, iż matki umówiły się, że zerwą z synami, to tak naprawdę Lil z Tomem, spotykali się potajemnie. Kiedy Ian to odkrył, przybiegł od razu do Roz i wykrzyczał jej prosto w twarz, że zostali oszukani, rozdzieleni kiedy tak naprawdę, druga para spotykała się ze sobą. Widać było w jego oczach cierpienie, że na tyle lat został rozdzielony z Roz. To właśnie wtedy, zrozumiałam, że on się zakochał w niej prawdziwie. Oczywiście, świadkami tego wybuchy były matki dzieci chłopaków, które szybko ulotniły się z domu zabierając dzieci i obiecując, że dziewczynki nigdy nie zobaczą się już z ojcami jak i babkami.


Sytuacja w filmie jest naprawdę abstrakcyjna. Przecież, trudno jest sobie wyobrazić dwie dorose kobiety, które pomimo wykształcenia nie zdają się zauważyć jak swoim postępwaniem, robią ogromną wyrwę w psychice swoich dzieci. Lil swoim zachowaniem, pokazuje jak można być egoistycznym w momencie, kiedy przekłada się swoje własne uczucia i popędy nad dobro innych. Bo przecież, ona nadal w ukryciu spotykała się z Tomem, co spowodowało że jej syn nie mógł być szczęśliwy z Roz. Jak inaczej, można wyjaśnić końcową secnę filmu, gdzie cała czwórka spokojnie opala się na tratwie. Przecież mamy w pamięci to, że gdzieś daleko, są dwie nieszczęśliwe kobiety, samotne córki i żony, które zostały oszukane i potraktowwane okropnie? Czy dwójka dziewczynek i dwójka skrzywdzonych kobiet były warte tego, żeby zniszczono im życie za dobry seks? Jeżeli już decydujemy się na jeden związek, nie róbmy dziecka w drugim związku, lub po prostu nie pchajmy się do łóżka tej drugiej, mając w głowie pierwszą. Bo właśnie takie zachowanie rodzi patologię ukazaną bardzo dobrze, na końcu filmu. Dokonując wybór, trzeba ponosić tego konsekwencje. Przecież Tom wziął ślub, nie powiniem w tym wypadku, po raz kolejny wchodzić do łóżka Lil, mając na uwadze, że jego przyjaciel naprawdę kocha jego matkę, i to on jest powdem dla którego oni nie mogą być szczęśliwi.

Film warty jest obejrzenia, ale trzeba się nad nim zastanowić. Trzeba się z nim przespać. Nie wolno wystawiać mu oceny czy recenzji pod wpływem impulsu. Moim zdaniem film zasługuje na mocne 6 w skali 10-cio punktowej. Co się dziwić, że film jest konrowersyjny, skoro sama lauteatka Nobla, właśnie na takich zachowaniach się skupia i przedstawia. Podziwiam Doris Lessing, że podejmuje się pisania na takie tematy. Nie jest to łatwe postawic się w takiej sytuacji i trzeźwo myśleć. Nobel zasłużony a ekranizacja naprawdę dobra.




poniedziałek, 10 listopada 2014

Serialowo : Castle [sezon 1]

 
Czytam. Czytam często i dużo. Czytam, kiedy tylko nie pracuję. Czasam, czytam nawet kedy pracuję. Jednak są takie dni, nawet miesiące, że po prostu nie ma co czytać. Brak nowości, czasami brak weny. Wtedy właśnie rzucam się chętnie na seriale. O tak, seriale moja kolejna miłość. Trochę ich oglądam, a jak nie mam co oglądać wynajduję sobie nowe :-)

 
Ostatnio z racji chwilowej przerwy zdrowotnej w pracy, wyszukałam sobie nowy serial i przepadam. W jeden dzień obejrzałam cały pierwszy sezon i cały czas intensywnie nadrabiam kolejne. O jakim serialu mówię? Minowicie chodzi mi o serial "Castle" emitowany przez amerykańską stację abc.
 
 

Głównym bohaterem serialu jest Richard Castle (Nathan Fillon), bestsellerowy  pisarz poczytnych kryminałów, którego w pierwszym odcinku nowojorska policja prosi o pomoc w schwytaniu przestępcy, wzorującego zbrodnie na jego książkach. Śledztwo prowadzi Kate Beckett (Stana Katic), piękna pani Detektyw, która jest fanką twórczości Ricka Castle'a. Sam autor, cierpi na brak weny twórczej dlatego też, uśmierca głównego bohatera swoich książek. Po udanym rozwiązaniu sprawy, odkrywa wenę i postanawia napisać nową serię o detektyw Nikki Heat, wzorując się na Pięknej Pani Detektyw - Kate Beckett. Dzięki znajomości z burmistrzem, uzyskuję zgodę by czynnie uczestniczyć w śledztwach det.
Beckett, będąc cywilnym konsultantem. Początkowo, jego wybujała wyobraźnia jest powodem żartów opowiadanych przez zespół, lecz z czasem jego teorie i inne spostrzeżenia na sprawę, powodują rozwiązanie zagadki, co przynosi mu sympatię i autorytet wśród zespołu.

To tyle jeśli chodzi o fabułę i głównych bohaterów. Czas powiedzieć coś o osobach, które też grają główne role, jednak zawsze przewijają się gdzieś w tle.

Zacznijmy może od rodziny Ricka Castle, a mianowicie od jego córki Alexis (Molly C. Quinn), spokojnej i dobre ustatkowanej nastolatki, która jest postrzegana jako bardziej dojrzała niż jej ojciec. Alexis, jest wzorową uczennicą, która często swoimi spostrzeżeniami podsuwa ojcu rozwiązania kryminalnych spraw. Zawsze może na niego liczyć, jest dla niej nie tylko ojcem ale i najlepszym przyjacielem. Razem z Alexis i Richardem, mieszka jego matka Martha Rodgers (Susan Sullivan), z zawodu jest aktorką, której sława z czasem przygasa, a z synem mieszka tylko i wyłącznie dlatego, iż jej były mąż uciekł ze wszstkimi jej oszczędnościami. Martha bardzo wspiera swojego syna, i pomimo że nie pojawia się często, to kiedy tylko to zrobi skrada całą scenę.

Przejdźmy zatem do obsady nowojorskiej policji, przecież det. Beckett sama nie pracuje :-)

W skład jej zespołu wchodzą detektywi Javier Esposito (Jon Huertas) oraz Kevin Ryan (Seamus Dever). Panowie, bardzo dobrze się rozumieją i lubią się nawzajem. Panów bawią sytuację, kiedy swoimi wypowiedziami i zachowaniem Castle irytuje ich koleżankę Kate Beckett. Z czasem, akceptują Ricka i zaprzyjaźniają się również z nim, tworząc zgraną ekipę. Bardzo często lubią zakadać się z pisarzem o to, kto pierwszy rozwiąże sprawę. Do zespołu należy także, doktor Laine Parish ( Tamala Jones),  która jest patologiem współpracującym z zespołem det. Beckett Jest również przyjaciółką głównej bohaterki, jedną z niewielu osób, z którymi Beckett z łatwością może rozmawiać i zwierzać się jej. Laine jako pierwsza, zauważa chemię pomiędzy swoją przyjaciółką a pisarzem i często wygasza komentarze na temat relacji panujących między nimi. Oczywiście, żaden statek nie może istnieć bez swojego kapitana i przywódcy. Tak jest i w tym przypadku. Piecze nad całym zespołem sprawuje Kapitan Roy Montgomery ( Ruben Santiago - Hudson).Kapitan bardzo docenia pracowitość i determinację Kate, i zawsze z boku przygląda się prowadzonym sprawom. Tak jak Ryan i Esposito, z rozbawieniem przygląda się jak Castle swoim zachowaniem irytuje Beckett, jednocześnie docenia skuteczność tego duetu , jaki tworzą podczas prowadzenia śledztw.


Serial wciągnął mnie od pierwszego odcinka. Świetne wątki kryminalne, które przeplatają się z życiem osobistym bohaterów i ujawniają coraz to nowe fakty. Dzieki temu, serial nie nudzi i nie jest monotematyczny, a wynikaające coraz to nowsze fakty o bohaterach, sprawiają że nie możemy doczekać się kolejnego odcinka. I ta chemia pomiędzy głównymi bohaterami. Nie wiem, czy mam rację, ale czuję to w kościach, że między nimi coś będzie. Ten wzrok Ricka, kiedy patrzy na Kate i rozdrażnienie Kate, kiedy Castle coś wymyśla. Kto się lubi, ten się czubi, i dla mnie to jest idealny przykład. Serial ma również wątki humorystyczne, sądzę że to zasługa, roli w jaką wciela się Nathan Fillon. Nie jest on przecież poważnym policjantem, a zwykym laikiem, autorem bestsellerowych książek, grających w pokera z innymi autorami. Przez jego normalność, wynikają czasami sytuacje, które ubawiy mnie do łez. Oczywiście, muszę wspomnieć, że Castle sprawił sobie kamizelke kuloodporną z napisem " WRITER" ( pisarz), co wygląda przekomicznie, kiedy jest na akcji z zespołem.


Polecam gorąco serial, jeśli jesteście fanami kryminałów z odrobiną humoru. Nie zawiedziecie się i będziecie tak jak ja, chcieć więcej i więcej :-)

sobota, 8 listopada 2014

Jak Państwo Mallczików, schudnąć z Ewą chciało ...

Czasami zastanawiam się, czego mam takie dziwne szczęście? To co mnie spotyka, dla niektórych osób jest abstrakcją, a ja takie historie mam co kilka dni.

Kiedyś pisałam, że moje przygody są bardzo podobne do przygód Stephanie Plum. Postanowiłam więc, raz na jakiś czas opisywać moje przeżycia. Ciężko będzie, bo te historie są naprawdę ciężkie do opowiedzenia a co dopiero do opisania. Bywają chwile, kiedy sama nie wierzę w to, co mnie spotkało. Bo jak opisać stłuczkę ze swoim byłym, którego nie widziało się od wojny secesyjnej? Na dodatek, to jemu odpadł zderzak, a u mnie nawet nie było zadrapania? Jak opisać historię zalewania sufitu przez sąsiada piętro wyżej, ale z bloku obok? Jak opisać historię samotnie dyndającej pustej rolki papieru w toalecie, a druga połówka dopiero wróci za kilka godzin? No paranoja! A mnie spotykają takie historie, co najmniej kilka razy w tygodniu.

Zaznaczam od razu, że każda osoba, która zadecyduje się przeczytać o moich przeżyciach, czyta jakby "dziennik" drugiej osoby, i nie jest na miejscu oburzać się czy obrażać mnie, bo to moje przeżycia, moje bolączki i mój przysłowiowy "ból dupy". Wylewam swoje żale i lżej mi na sercu. Zarzucanie fochem, czy pisanie jakie to obrzydliwe, nic nie pomoże, bo sytuacja ta już miała miejsce i nie cofnę czasu by można jej uniknąć. Jednych śmieszą rybki innych akwarium, mnie samą śmieszy coś innego. Każdy z nas ma jakieś poczucie humoru, osobiście mam dość specyficzne ( wedle moich znajomych, którzy kochają moje przygody).

I tak właśnie, w zalążku pracujących jeszcze szarych komórek, narodził się pomysł na cykl pt." ... z życia wzięte" .

Odsłona pierwsza:


Chciałabym schudnąć, naprawdę. Nie, żebym nie lubiła swojego ciała, bo czuję się w nim bardzo dobrze i seksownie. Ubrania na mnie jeszcze pasują, nie mam problemu ze znalezieniem ich w sklepie, rozmiary moje są, czasami nawet ktoś się za mną obejrzy. Czyli źle nie jest. Ale ta moda. No, ta cholerna moda na ćwiczenie z Chodakowską, Lewandowską, czy inną - owską, to jakaś plaga. Gdzie nie pójdę, słyszę tylko o tym. Boję się czasami otwierać lodówki, bo może któraś z nich mi z niej wyskoczy. A skoro, staram się jej nie otwierać, kilogramy powinny same znikać. Nic bardziej mylnego. No, ale nie o tym miał być.

Koleżanka, dobra koleżanka. No dobra, nie koleżanka - a przyjaciółka ćwiczy z Ewą Chodakowską. Zadowolona jak cholera. Myślę sobie, zacznę i ja. Kupuję płyty z ćwiczeniami i zaczynam. Trwa to już 3 miesiące, a mi ani pół centymetra nie spadło. Myślę sobie, pewnie dlatego że przy 9 minucie wymiękam. Robię się cała sina, sapię jak pies podczas upału a na dodatek sapie mnie okrutny kaszel, który mogę porównać do warczącego ciągnika. Robię postanowienie, do 20 minuty a może będą jakieś efekty. Ale nadal nic, normalnie coraz bardziej zmęczona jestem. Ale nie poddaję się, nadal oglądam jak Ewa ćwiczy. Ona sapie, to ja razem z nią, ona cała spocona - moja kanapa też, pocę się z nią. W sumie wiem, że od oglądania kilogramy nie spadną, ale nadal łudzę się nadzieją, że choć trochę centymetrów mi ubędzie, a jak to się stanie zacznę ćwiczyć aktywnie, nie tylko wzrokowo. I nadszedł ten dzień. Wchodzę na wagę a tam... 3 kg mniej. Wiadomo, że nie od oglądania, a od zapierdalania w robocie, ale powiedziałam że jak schudnę, zawsze aktywnie ćwiczyć.

Mówię Staremu o swoim postanowieniu, posikał się ze śmiechu. Cóż, miał prawo bo majty później po sobie uprał. Stary przemyślał ochłonął, śmiech zagłuszył i postanowił wspierać swoją Czarownicę. Był piątek, wróciliśmy z pracy, zjedliśmy po kebabie, jak na tradycję piątkową przystało, rozłożyliśmy maty, wskoczyliśmy w nasze seksowne dresy w kant, i imprezę czas zacząć. Ewa zaczęła nas motywować. " Uwierz w sobie" - wierzymy, głośno ze Starym mówimy, " wierzę w Ciebie" - mówi Ewa, a nas już duma rozpiera. I wtedy się zaczęło...

Stoisz, leżysz, kucasz, skaczesz, w prawo, w lewo, podskok, wykop, obrót. No masakra. Pot spływa mi po dupie, serce zaraz eksploduje, oddechu brak, oczy wyszły z orbit, ale nie poddam się. Widzę kątem oka, że Stary ma objawy porównywalne z moimi, ale walczy, a satysfakcji mu nie dam i nie poddam się, bo znów przez pół roku, będzie miał satysfakcję, że moje postanowienia to jednak debilne są i będzie mi to na każdym kroku wypominał. "O nie! Myślę sobie! Nie zrobię Ci Kochanie tej przyjemności, nie ma uja we wsi. Umrę tu, na miejscu ale nie poddam się pierwsza." Nadchodzi 10 minuta, serce mi zwalnia, powietrze nie dochodzi do mózgu, ciemność widzę ciemność, ale wtedy przychodzi moje wybawienie. Ewa mówi, kładziemy się. Stary jak się już położył, tak nie wstał. Na leżąco, kazał mi tylko wyłączyć tę śmierć i skwitował na sam koniec to słowami " pierdolę, nie robię. Życie mi jeszcze miłe". Jessuuu!! nawet nie wiecie, jaki głaz z serca mi spadł. Na legalu, mogłam poddać się, nie pokazując że to ja jestem ta słaba. Dziękowałam niebiosom, że Stary nie uniósł się dumą i nie dokończył prawie godzinnych ćwiczeń. Gdyby chciał to zrobić, w głowie miałam już katalog z trumnami i wszelkimi domami pogrzebowymi.

Ewa, jesteś wspaniałą osobą, wiem to. Miałam tę przyjemność, spotkać się z Tobą i
Twoim czarującym mężem, porozmawiać. Cieszę się, że to co robisz sprawia Ci wielką przyjemność. Ale wybacz, Kochana. Niestety ja odpadam. Będę Cię wspierać i oczywiście każdemu polecać Twoje ćwiczenia, ale ja pasuję. Mój Stary, zresztą też. Szanujemy Cię, bo sami nie dajemy rady dokończyć tych ćwiczeń. Po nieprzespanej od zakwasów nocy, stwierdziliśmy wspólnie, że nie jesteśmy aż tak " zapiździali i skapciali", ciałko mamy, kochamy się, lubimy swoje ciała i chyba nie chcemy ingerować w jakikolwiek sposób, bo nam dobrze :)

Ale noc po ćwiczeniach była okropna. Już po 1 w nocy, zbudziły mnie jęki Starego. Nie wiedziałam o co chodzi, bo brzmiało to bardziej jak jęk w toalecie publicznej, kiedy ktoś z kabiny obok męczy się nad wypuszczeniem sondy. Przebudziłam się, i słyszę jak pomiędzy jękami Stary mamrota pod nosem " Stary taki, a dał się jej namówić na ćwiczenia, w głowie mi się pomieszało", i mój ulubiony " słuchaj się baby mówili, będzie fajnie mówili, gunwo prawa". Stary cierpiał przez kilka dni, w robocie się z niego śmiali. Mnie w sumie też wszystko bolało. Ale przetestowałam ćwiczenia. Znajomi uważają, że to bardzo śmieszna historia i płaczą ze śmiechu jak tylko sobie o niej przypomną. W sumie, to śmiesznie brzmi, ale jakby sami poćwiczyli, nie byłoby im do śmiechu.

Mina sinego Starego - na zawsze zapadnie mi w pamięć. A ja mam nauczkę, by nie poddawać się panującej modzie.

niedziela, 17 sierpnia 2014

"Złośliwa trzynastka" - Janet Evanovich

Mówiłam już że jestem wielką fanką przygód Stephanie Plum? Mówiłam, to więcej niż pewne. Każdy znajomy wie, że seria o Śliweczce to moja ulubiona seria. Większość z nich też zaczęła czytać książki Janet Evanovich, widząc jak co chwila parskam śmiechem do książki.
Dużo znajomych powtarza mi też, że mam coś wspólnego ze Stephanie. Zawsze mówiłam
a weź nie żartuj”, jednak coraz częściej to słyszałam więc zaczęłam się nad tym zastanawiać. I doszłam do wniosków, że to prawda. 

Zarówno Stephanie i ja, to dwie chodzące kupki nieszczęścia, do których przyczepiają się niewiarygodne przygody, które są tak śmieszne ,że ciężko uwierzyć iż, zdarzyły się naprawdę. Oczywiście, mnie nikt nie ostrzelał, nie spaliłam domu pogrzebowego i moje samochody nie padają jak muchy. Jednak moje przygody są również dziwne i śmieszne jak głównej bohaterki. 

Też mam postrzeloną babcię, dziękuję Bogu że nie nosi broni jak Mazurowa :) Moja rodzicielka zachowuje się jak Pani Plum, zawsze obiadek na wyznaczoną godzinę, wszystko wedle ustaleń i też ciężko jej przetrawić zarówno moje jak i babci historie. Tata, to człowiek spokojny, który ma w domu same baby i jakoś nauczył się już z nimi żyć, jednak i jego cierpliwość wiele razy wystawiana była na próbę i też często zastanawia się, jak można pomóc babci dołączyć do dziadka ( oczywiście, tylko w tonie żartobliwym lub kiedy go naprawdę zdenerwuje :P ). Tylko, że ja nie pracuję jako łowczyni nagród i nie ugania się za mną dwóch pociągających, mega seksowych facetów.

Janet Evanovich
„Złośliwa trzynastka” jak sam tytuł wskazuje to już 13 tom o przygodach niezdarnej łowczyni nagród. Tym razem, chcąc pomóc Komandosowi, Stephanie staje się podejrzaną o zabójstwo swojego byłego męża. O ile można nazwać tak osobę, z którą więzy małżeńskie trwały 15 minut :) Dickie to szanowany prawnik, jednak założył spółkę z podejrzanymi typami, którzy znikają w niespodziewany sposób. We wszystkie zniknięcia, również udaje się wplątać naszą Śliweczkę, która jak wiadomo nie potrafi się trzymać od kłopotów z daleka. Ona jest jak magnes przyciągający problemy i kłopoty. W krok za nią chodzi Joyce, która jest obecną partnerką Dickiego i za pomocą Śliweczki chce go odnaleźć. Oczywiście nie możemy zapomnieć o dwóch ciachach, którzy dzielą się opieką nad naszą główną bohaterką.

Morelli, który w tym tomie zamieszkał w mieszkaniu Stephanie, co dla mnie jest miodem na serce, bo kibicuje tej parze od samego początku. Jest to dla mnie deklaracja ich poważnego związku ( o ile można ich nazwać poważnymi osobami :P ). Dla mnie oni są dla siebie stworzeni, uzupełniają się wzajemnie, wiedzą czego mogą po sobie się spodziewać. Stephanie wie, kiedy Josephem wstrząsa furia, gdy jest na nią zły i stara zazwyczaj się jej uniknąć, udając zanikające połączenie lub zwracając uwagę na coś innego. Po prostu się uzupełniają. Natomiast Komandos, cóż mogę powiedzieć. Nadal tajemniczy, nadal chce ale nie chce, takie ciepłe kluchy dla mnie.

Muszę przyznać że w tej części lałam ze śmiechu kiedy na kartki wkraczała Lula ze swoim romansem z Czołgiem. Po prostu, ta olbrzymia kobieta się zakochała i jest jeszcze bardziej szalona niż była. Jej zachowanie w szpitalu, kiedy to krzyczała na Komandosa, no łzy leciały mi ciurkiem. Lula i Czołg – zawsze poprawiają mi dzień :) Nie mogę też pominąć nowego romansu Babci Mazurowej. Scena kiedy przymierzała bieliznę i zastanawiała się nad zakupem stringów, no aż bolał mnie brzuch :)

„Złośliwa trzynastka” autorstwa Janet Evanovich, choć to 13 tom serii, nadal jest prześmieszna i rozwala na łopatki. Kawał dobrego humoru, nadal świetnie napisana, i nadal nie można doczekać się kolejnych części. 


Serię można zakupić w księgarniach stacjonarnych matras i na matras.pl

 

środa, 6 sierpnia 2014

John Green - "Gwiazd naszych wina"


Mania na Grena trwa nadal. Jego książki sprzedają się w milionowym nakładzie, na videobloga wchodzi coraz więcej osób a książki są wychwalane na wszystkie możliwe sposoby. Czytają je wszyscy, od młodzieży w podstawówce poczynając na dojrzałych kobietach kończąc. Wtrącę tu też małą anegdotkę z pracy. Przychodzi zadbana, piękna starsza kobieta na oko widać, że w wieku 45 lat, podchodzi do mnie i pyta „ ma Pani, Gwiazd naszych wina?”, potwierdzam i prowadzę do książki. Pani popatrzyła na mnie i pyta się „ fajna? Zobaczyłam, że mój osiemnastoletni syn się zaczytuje w jego książkach a wstyd mi go poprosić żeby mi pożyczył, więc kupię egzemplarze dla siebie”. To mi wystarczyło. Wypowiedź tej Pani, sprawiła, iż dłużej nie potrafiłam udawać oporu przed przeczytaniem książek tego Pana. Kolejne pytane zadane sobie samej było trudniejsze : „ od której zacząć?”

Ostatecznie zdecydowałam się na „Gwiazd naszych wina”, bo miałam też w planach wybrać się na to do kina. Do kina nie dotarłam, za to książkę przeczytałam.
Po przeczytaniu tysiąca recenzji na temat książki i drugie tyle na temat filmu, przygotowałam się psychicznie na to, co będzie mnie czkać podczas lektury. Zakupiłam wielopak chusteczek higienicznych, słoik nutelli i zasiadłam do lektury.

Hazel to nastolatka cierpiąca na nowotwór płuc. Jest on już tak zaawansowany, że wszędzie musi chodzić z butlą tlenu, pieszczotliwie zwaną przez nią Philipem. Uczy się w domu, nie ma przyjaciół, co niepokoi jej mamę, dlatego też raz w tygodniu zawozi córkę na kościelne spotkania młodzieży, które cierpią lub zwalczyły nowotwór. Takie kółko wspierające. Jednak Hazel robi to tylko i wyłącznie dla swojej mamy, bo dla niej perspektywa kolejnego spotkania wspierającego jest męcząca i sprawia, że ma mdłości. Nie lubi tego, wie, co ją czeka, wie, z jaką chorobą się zmierza i nikt nie musi, co chwilę jej przypominać, z czym walczy. Na jednym z takich spotkań, poznaje Augustusa. Chłopaka, który był sportowcem, a pół roku wcześniej wygrał walkę z nowotworem kości. Oczywiście, choroba nie ustąpiła tak sama z siebie, chłopak przeszedł amputację nogi by zaradzić dalszemu rozprzestrzenianiu się nowotworu. Od pierwszej chwili, zwraca on uwagę Hazel, jego seksowny głos wybudza ją z marazmu, w jaki zapada podczas spotkań. Ona też nie jest mu obojętna. Zaczynają się spotykać. Poznają się, dowiadują się o sobie coraz więcej, jednak Hazel z góry zaznacza mu, żeby się w niej nie zakochał. Częste spotkania sprawiają, że Hazel i August są sobie coraz bliżsi. Okazuje się też, że wspólnie zakochali się w powieści holenderskiego autora, jednak książka kończy się w dziwnym momencie i młodzi bohaterowie chcą dowiedzieć się jak potoczą się losy książkowych bohaterów dalej. Nawiązują mailowy kontakt z autorem, który zaprasza ich do Holandii na spotkanie. Spotkanie okazuje się jednak jednym wielkim niepowodzeniem, jednak nie załamuje to młodej pary, bo tam też August wyznaje Hazel swoją miłość. Pomimo, iż Gus obiecał Hazel, że się w niej nie zakocha nie potrafił dotrzymać danego jej słowa. Hazel też nie jest obojętna na jego uczucia. Jak książka się kończy, nie powiem, trzeba przeczytać i samemu zobaczyć.

Książka jest napisana naprawdę bardzo dobrze, mądrze. Ukazuje nam miłość z całkiem innej strony. Większość książek dla młodzieży pokazuje zwykłą pierwszą miłość, pełną wzlotów i upadków, ale miłość w książce Greena, jest inna. Jest ponadczasowa, prawdziwa i inna niż wszystkie, które miałam przyjemność czytać. Zarówno Hazel jak i August wiedzą, że w ich życiu każdej chwili może zajść zmiana, że nowotwór może zakończyć ich życie z dnia na dzień. Zdają sobie z tego sprawę, aż za dobrze. Dlatego też, Hazel na pierwszym spotkaniu prosi Gusa by się w niej nie zakochał. Dziewczyna, boi się, że kiedy to nastąpi, któreś z nich będzie cierpieć. Bo przecież oni nie są zwykłymi nastolatkami, którzy żyją z dnia na dzień beztrosko, dla nich każdy dzień to walka o kolejny. Nastolatkowie wiedzą, że ich zdrowie może stanąć na przeszkodzie ich miłości, szczęścia. Pomimo wieku, w jakim są główni bohaterowie, ich miłość jest szczera i dojrzała. Ta miłość jest po postu piękna, a ten cytat oddaje całe piękno tej książki „ … był wielką, przeklętą przez gwiazdy miłością mojego życia”.

- Okay?
- okay.

wtorek, 5 sierpnia 2014

Sasha Grey - "Klub Julietty"

Sasha Grey, kto o niej nie słyszał? Ta druga płeć zapewne nie raz nawet oglądała. Dla wielu Panów jest ona ideałem piękna, inni Panowie chcą mieć wybrankę na jej podobiznę, co kto lubi – nie wnikam. Widzieć, nie widziałam żadnego jej arcydzieła, śledzić jej kariery też nie śledziłam. Kiedyś mignął mi przed oczami artykuł, że Sasha zakończyła karierę porno gwiazdy, potem sieć zalewała fala zdjęć i artykułów, że aktorka ( czy można ją tak nazwać?) postanowiła poświęcić się działalności charytatywnej i czyta w przedszkolach dzieciom bajki.

Po raz kolejny, co kto lubi – nie mi oceniać. Ale jak zobaczyłam w zapowiedziach jej książkę, to moja pierwsza myśl brzmiała „ no w dupie jej się poprzewracało”. Szybko też podzieliłam się swoim odkryciem ze Swoim Starym oraz naszym znajomych, który od miesiąca jest naszym współlokatorem. Stary zaczął się niemiłosiernie śmiać, po czym skwitował to krótkim, ale dobitnym „ w dupie to mam”, natomiast Mały ( znajomy) wykazał wręcz zainteresowanie, wiadomo, fan Sashy się znalazł ;) Po żwawej i długiej dyskusji na temat życiorysu wyżej wymienionej Pani, która trwała do 3 rano podjęliśmy szybką decyzję: „nie ma co gdybać, książkę trzeba zakupić i przeczytać”, by potem mieć pojęcie co w książce jest, by podjąć kolejną dyskusję. Wspólnie stwierdziliśmy też, kto, jak kto, ale ona wie, o czym pisze i może na tle tych wszystkich wychodzących na rynek wydawniczy erotyków, okaże się być prawdziwą perełką. Książkę wsadziliśmy do koszyka, opłaciliśmy i dzień później była do odbioru. Rzuciliśmy się o otwarcia, bo nie zadecydowaliśmy, kto pierwszy ją przeczyta, a każdy chciał dotknąć i poczytać tył okładki. 

Okładka książki jest w pięknym miętowym kolorze, aksamitna. Można rzecz – skromna wręcz minimalistyczna. Przymknięta kobieca powieka jest tajemnicza, wręcz zachęca do zapoznania się z treścią, zaprasza do tytułowego klubu, pokazując aurę tajemniczości. Złote wypukłe napisy informujące, kto książkę napisał i biały tytuł idealnie komponują się z powieką i tworzą zjawiskową całość, że gdyby książkę można było ocenić tylko po okładce, dostałaby ode mnie najwyższą notę. Ale książek po okładce się nie ocenia, bo najważniejsza jest treść. W przypadku książki Sashy Grey pt ” Klub Julietty”, można powiedzieć, że jedyną dobrą rzeczą w książce jest tylko i wyłącznie okładka, bo treści brak. Nie żeby karki były puste, nic z tych rzeczy, po prostu treść była tragiczna. 

Główna bohaterka ( nie pamiętam jak nawet ma na imię, więc dajmy jej Asia) to młoda studentka, która na
wykładach marzy o seksie ze swoim wykładowcą. Chłopak ( dajmy mu Jasio, bo też imienia nie pamiętam) nie zaspokaja jej, jest skupiony na swojej pracy i karierze. Młoda Asia na wykładach poznaje koleżankę z roku, młodą, seksowną pewną siebie Zdzisię ( imię też dla potrzeb recenzji, bo też nie pamiętam). Dziewczyny przypadają sobie do gustu, ich głównym tematem jest zauroczenie Asi do wykładowcy, a możliwościami seksualnymi owego Pana, które przetestowała już Zdzisia. Nowa koleżanka, wprowadza też Asię w tajniki seksu oraz praktyk bdsm.. Zabiera ją do klubów dla osób wyzwolonych, gdzie orgie czy seks na oczach wszystkich jest niczym paciorek przed snem. Niczym szczególnym.
Mam problem z treścią, bo nagle rzeczywista treść miesza się ze snami głównej bohaterki albo z jej marzeniami i ciężko się połapać, czy to, co przeczytaliśmy to wymysł bohaterki jej sen czy coś, co ją spotkało. Jeśli chodzi o sam Klub Julietty, nie dowiadujemy się o nim nic, nic a nic przez całą książkę. Dziwi mnie, że przez całą książkę nie ma wzmianki czy tytułowy klub jest, o co w nim chodzi jak się do niego dostać, co trzeba spełniać. 

Ściemniać nie będę, książka jest słaba, czytamy, ale prawda jest inna – nie wiemy, o czym i co czytamy. Wszystko się ze sobą zlewa, nie ma spójności, nie ma jakiegoś punktu zaczepienia, który sprawi, że wszystko się ze sobą będzie łączyć. Sprawia to, że czytanie staje się męczarnią. Męczyło mnie to, że nie potrafiłam zrozumieć sensu tej książki, nie widziałam w niej nic ciekawego, jednak nadal brnęłam dalej z nadzieją, że znajdę, choć mały płomień, który zaspokoi moją ciekawość. Nic z tych rzeczy, do samego końca okazało się nudne i ciężkie w zrozumieniu. Nadal sądzę, że najlepszą częścią książki jest jej okładka, która, pomimo iż skrywa beznadziejną treść, jest piękna. Tak dla okładki, nie da treści.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...