niedziela, 28 lutego 2016

"Wiek Adaline" ( 2015) reż. L.T. Krieger

"Wiek Adaline" to film, na który czekałam z niecierpliwością od chwili pojawienia się jego zapowiedzi. Wszystko w tym trailerze przypadło mi do gustu, poczynając od historii, aktorów, na muzyce kończąc. Byłam tak zaaferowana i planowałam wyjście do kina z przyjaciółkami do tego stopnia, że zapomniałam że jest grany. Kiedy się opamiętałam, było po wszystkim.
Niby nic strasznego, w dobie internetu wszystko jest w nim dostępne, tak - jednak ja jestem bardzo wybredna. Albo to musi być obraz w nieskazitelnej jakości bez jakichkolwiek dodatków, a jeśli już je ma, to napisy muszą być przygotowane idealnie, bez błędów ( przecież słyszę co mówią, a co innego czytam), albo z bardzo dobrym lektorem, który również nie jest elektroniczną wersją, co mówi jak z google tłumacza. Patrząc na moje wymagania - nie było portalu, na którym film spełniał któreś z moich kryteriów, tak więc seans został przełożony na dzień wydania filmu na DVD.

Niedawno, Moja Druga Połówka postanowiła mi sprezentować owy film na DVD. Radości było jak w Boże Narodzenie, wycałowany został że starczy mu na lata, a ja z radością sięgnęłam po telefon i zebrałam psiapsie na babski wieczór z Adaline.

Może na samym początku zaznaczę, że nie jest to film dla każdego. Nie każdy będzie tak napalony jak ja, a jeśli już się skusi i obejrzy to może uznać film za "miernotę" lub "stratę czasu". Jak mówię, ile ludzi, tyle opinii. Gdybyśmy wszyscy tak samo myśleli i te same reakcje mieli, to świat byłby nudny.

 
"Wiek Adaline" to historia urodzonej początkiem XX wieku Adaline Bowman ( Blake Lively),, która na wskutek nieszczęśliwego wypadku przestaje się starzeć. Główna bohaterka, pomimo upływu wielu lat, cały czas wygląda młodo i rześko. Nie powiem, zazdrościłam jak cholera, bo która z nas nie chciałaby pozostać już na zawsze piękna i młoda? No właśnie, nie każda - nie Adeline, której po wielu latach zaczęło to przeszkadzać. Ciągłe przeprowadzki, bak możliwości ustatkowania się z drugą osobą, porzucanie swoich absztyfikantów zanim Ci, zdążyli się jej oświadczyć.

Zacznę może od tego czego sama oczekiwałam od tego filmu.

Po opisie dystrybutora, jaki mamy możliwość przeczytać na okładce czy nawet na filmwebie, spodziewałam się historii opowiedzianej od początku XX wieku. Wyobraziłam sobie tytułową Adaline jak z biegiem filmu ukazywać nam będzie kolejne swoje epizody, i w taki właśnie sposób dojdziemy do obecnych czasów. Niestety, tu się rozczarowałam. Otrzymaliśmy historię osadzoną w obecnych czasach, gdzie piękna Adaline poznaje przystojnego i uroczego bruneta i zakochuje się w nim, a jej perypetie przeplatają się dosłownie z kilkoma wspomnieniami i retorspekcjami z wcześniejszych lat.

Kolejne moje rozczarowanie to gatunek do jakiego został sklasyfikowany - melodramat. Przyzwyczajona jestem, iż na takich filmach mam do czynienia z wielką ilością chusteczek, gdzie przez cały film łezka się w oku kręci, a apogeum płaczu osiągamy na końcu filmu. Tu raptem raz spłynęła mi łza. Dosłownie - raz!

Jeśli chodzi o dobór aktorów - nie mam żadnych zastrzeżeń. Blake Lively zagrała cudownie. Jest kobieta stworzona do takich ról. Dzięki Bogu, że Katherine Heigl odrzuciła rolę w tym filmie, bo jakoś jej sobie nie wyobrażam, jako delikatnej Adaline. Blake Lively nie należy do moich ukochanych czy ulubionych aktorek, znam ja raptem z jednego serialu ( tak, Plotkara, też oglądałam), jednak mam do niej wielki szacunek. Jej bezbłędne akcentowanie emocji, wyważone a jednocześnie pełne strachu, chęci i pasji oczy. Ta bijąca od niej mądrość życiowa, dodawała uroku roli w którą się wcielała. Jednym słowem - ta rola, chyba była dla niej stworzona.

Harrison Ford, wcielający się w rolę drugoplanową - Williama, ojca ukochanego Adaline,  a jednak dużo wnoszącą do całości. Scena w lesie, kiedy odkrywa z czym ma do czynienia główna bohaterka - idealne ukazanie całej historii.
Nie może tu zabraknąć wzmianki o Anthonym Ingruberze, który wcielił się w rolę młodego Williama. Początkowo myślałam, że to syn Forda. Wypisz wymaluj, jego młoda wersja. Te ruchy, twarz.

Kolejną rzeczą, która urzekła mnie w tym filmie to ścieżka dźwiękowa. Jest niesamowita, idealnie dopasowana do scen, uczuć które w niej występują. Mistrzostwo! Sami posłuchajcie:



Reasumując: film warty obejrzenia, pomimo że miałam do niego kilka zastrzeżeń, to znikają one po seansie, gdyż jest to tak piękna historia doprawiona świetną muzyką, że nie idzie przejść koło niej obojętnie.
Jeśli jeszcze nie oglądaliście, to polecam z całego serca.

środa, 10 lutego 2016

E.L.James "Grey.Pięćdziesiąt twarzy Greya oczami Christiana"


Zbliżają się walentynki, więc i mnie jakoś tak poniosło, że postanowiłam przeczytać coś związanego miłością. Nie przepadam za romansidłami, tanimi opowiastkami o miłości więc wybór lektury był ciężki. Dlatego postanowiłam pocierpieć trochę w ten ociekający miłością miesiąc, i wybór książki zrzuciłam na barki mojej przyjaciółki. Ona chyba wiedząc, jaką torturą to dla mnie będzie, jednak nie zostawię tego w połowie i dokończę wybrała da mnie przeuroczą, ociekającą miłością, pragnieniem książkę jaką jest „Grey. Pięćdziesiąt twarzy Greya oczami Christiana”, autorstwa jedynej w swoim rodzaju mistrzyni pióra E.L.James.  Przeklinałam ją w duchu, czary i uroki na nią rzucałam, zaczęłam ją nienawidzić i w myślach już przygotowywałam plan zemsty na tej dziewoi, która zwie się moją przyjaciółką, ale nic nie dałam po sobie poznać i z uśmiechem na twarzy przyjęłam książkę obiecując, że jak tylko skończę zdam jej recenzję.
Ej Koleżanko! Coś Ty myślała, że to będzie recenzja pełna „ ochów” i „ achów”? O nie, nie Koleżanko, nad gównem nie ma co się rozpływać i zachwalać. Jakie gówno jest – każdy wie, to teraz niech sobie do tego wyobrażenia dopisze tę książkę, bo to jest idealne odzwierciedlenie.
Myślałam, że nie wyjdzie już nic gorszego niż „ Osiemdziesiąt dni żółtych ” - myliłam się. Myślałam, że ta mega wielka mistrzyni pióra, zgarnęła tyle kasiory, że 5 pokoleń po niej będzie jeszcze na wysokim poziomie żyć, ale niee – ta pożal się Boże pisareczka, połasiła się na więcej. I żeby chociaż napisała coś nowego, coś co by nadawało się do czytanie a język był przystępny – nie. Ona postanowiła wzbogacić się na tym samym tylko pisane z perspektywy Christiana.
Kobity się zachwycają ba – co niektóre są nawet w stanie Cię zwyzywać za negatywne opinie o tej serii, ale ja się kufa pytam – czym tu się zachwycać? Co ta książka wnosi w Wasze życie, że jesteście w stanie ją bronić jak lwica młode? Ani to jakieś podniecające, ani pouczające – słabe to jak majtki z bazaru. Chyba że, macie po 12 lat i nigdy nie poznałyście co to znaczy „kochać się” i beznadziejne jednym słowem chamskie opisy seksu, są dla Was przewodnikiem? Jeśli tak, to współczuję.
O czym jest to bajkopisarstwo, śmiejące się nazywać książką? A o młodej studentce, która w zastępstwie za koleżankę, wybiera się przeprowadzić wywiad z bogatym milionerem Christianem Greye'm. Podczas tego wywiadu, ciamajdowata Ana wpada w oko Christianowi, który cały czas w myślach rozmawia ze swoim „wackiem” i powstrzymuje się przed „ wyruchaniem” jej.
To jest tak prymitywne, że dochodzę do wniosku, iż historie przedstawione w pornosach mają więcej iskry i są bardziej wyrafinowane niż książka pisana z jego punktu widzenia. Czego autorka, zrobiła z niego niewyżytego zboczeńca, któremu tylko jedno w głowie? Przecież wcześniej przedstawiła go jako inteligentnego dżentelmena, z klasą, kulturalnego – w tej książce tego zabrakło. Jest po prostu ociosany chłop, ubrany w najdroższe garnitury i posiadający fortunę oraz imperium, natomiast pod spodem to typowy wieśniak, cham, prostak i zboczeniec. Żeby tego było mało, jego słownictwo którym posługuje się w myślach jest tak infantylne, że aż oczy płaczą a uszy bolą. Śmieliśmy się z „wewnętrznej bogini” Any, ale to jest nic, w porównaniu z rozmowami ze „swoim wackiem”. Bardzo ruchliwy ten wacek, drgał na każdym kroku, masz rozkładać chciał cały czas, widział „dupę” - stawał, widział ust – stawał, widział rytuał zaparzania herbaty – stawał. Ciekawi mnie czy przy „dwójeczce” też stawał.Fabuła – ha, jaka fabuła! Sama siebie rozśmieszyłam. W tej książce brak wszystkiego. Brak fabuły, brak wyrazistych bohaterów, brak dialogu, brak czegokolwiek.
Wiecie, naprawdę zastanawia mnie co te książki wnoszą do pożycia seksualnego, skoro tyle bab to potwierdza. Dla mnie ta książka, to jakiś niewypał, tragedia, masakryczna masakra, która nie powinna była powstać. I jeszcze cena – 39,90! To jakieś nieporozumienie. Tą książką co najwyżej można tyłek podetrzeć, wtedy możecie poczuć się jak Bijąs, która będą w Polsce zażyczyła sobie czerwonego papieru z drobinkami diamentu, bo gwarantuję Wam, że tak drogim papierem na jakim jest drukowany Grey to się jeszcze nie podcieraliście. Chyba że, jesteście burżujami i stać Was na papier do pupci za 40 zł.


wtorek, 9 lutego 2016

Filmowo: "Dziewczyna z portretu" (2015) reż.T.Hooper


 
Czekałam na tę produkcję długo, oj bardzo długo. W 2012 jak przeczytałam książkę, to byłam pewna – idę na film. Mam jeszcze stare wydanie książki, gdzie z okładki bije zapowiedź o „ Nicole Kidman w roli Lily”. Od 2012 roku, śledziłam doniesienia o postępach w pracy nad filmem. Czytałam o Charlize Theron, która miała dołączyć do obsady aż pewnego dnia wszystko ucichło. Nie było doniesień na temat tego projektu. Puff i zniknęło. „Szkoda” - pomyślałam sobie i zaczęłam żyć dalej. Aż tu nagle, w 2015 roku wielkie poruszenie i projekt wraca do łask. Wybrano obsadę, reżyserów ,producentów nic tylko czekać na efekt. Więc czekałam…
W zeszłym tygodniu obejrzałam film i mam mieszane uczucia… Nie było to kino porywające, smutne – po prostu było.
 
Alicia Vikander i Eddie Redmayne
Główną rolę Einara/Lily otrzymał Eddie Redmayne, zeszłoroczny zdobywca Oscara za pierwszoplanową rolę w filmie „Teoria wszystkiego”, czy zasłużoną czy nie – opinie są różne, ja w nie nie wnikam. Dostał to dostał na kij drążyć temat. W rolę jego żony Grety wcieliła się jak dla mnie zjawiskowa i fenomenalna Alicia Vikander ( Ex machina, Kryptonim U.N.C.L.E), która moim zdaniem skradła cały seans. W role drugoplanowe wcielili się : znany ze "Skyfall" Ben Whishaw oraz Matthias Schoenaerts, który wielu osobom przypomina Władimira Putina i gdzie nie jestem, to każdy to komentuje.
Wczesne lata 30, XIX wieku, i niezwykłe małżeństwo duńskich malarzy – Greta i Einar Wegnerowie, oraz niezwykła historia miłości, którą para przeżyła, albowiem historia jest stworzona na podstawie faktów. Ona – popularna malarka, jednak dopiero jej obrazy erotyczne przyniosły jej chwałę. Na pewnym etapie jej popularności, do obrazów w ubraniach damskich pozował jej mąż, Einar i t właśnie wtedy narodziła się Lily. To właśnie wtedy nadeszła wielka transformacja, w której Einar zrozumiał że jest kobietą w ciele mężczyzny. Właśnie wtedy narodziła się Lily, a Einar zaczął odchodzić w niepamięć, ku rozpaczy Grety.
Największych plusem tej fabuły jest relacja jaka odgrywa się pomiędzy małżonkami. To Greta, nieświadomie obudziła w Einarze długo skrywaną Lily, to ona namówiła męża do pozowania w damskich sukienkach. To co na początku wydawało się niewinną zabawą małżonków, przerodziło się w ogromny kryzys tożsamości Einara oraz postawiło Gretę na wielką próbę. Kobieta stanęła przed dylematem czy walczyć o odzyskanie swojego męża czy stanąć u jego boku w walce o swoją tożsamość.
Na ekranie widzimy przemianę Einara, początkową nieśmiałość która z biegiem czasu przeradza się w walkę o swoje ciało, o swój komfort psychiczny. Poznajemy też opinie lekarzy, którzy w tamtych czasach niezbyt entuzjastycznie podchodzili do „takich przypadków”, traktując je jako chorobę psychiczną. W obecnych czasach, nikt już tak nie postępuje – nauka ewaluowała i w czasach dzisiejszych nie jest to zaskoczeniem.
 
Film bardzo przemyślany, bardzo dostosowany do tamtych czasów. Kostiumy pierwsza klasa, nie wiem czego ale nadal sądzę, że wtedy to była moda – bardzo mi się taki styl podoba. Jednak coś mi w tym filmie nie pasowało. Nie był on zły – był naprawdę bardzo dobry, ukazanie relacji Państwa Einarów – miód malina, postacie drugoplanowe – również świetnie zagrane, dopełniają całości. Problem chyba mam z głównym aktorem – Eddiem Redmayner'em. Lubię go, naprawdę ale jakoś mi nie pasował na Einara – był za damski, ani na Lily – był za męski. Tego czego brakowało w roli męskiej widać było gdy grał Lily, a tego co brakowało w roli damskiej ujawniało się kiedy odgrywał rolę Einara. Nie mówię, że nie potrafi on grać – o nie, to bardzo utalentowany aktor, mający na koncie Oscara, po prostu nie spodobał mi się on w roli Einara\Lily. No cóż…
Natomiast Greta, którą grała Alicia Vikander – to dopiero świetnie zagrana rola. Dziewczyna ma talent, skradała każdą scenę w której się pojawiała. Wspaniale wcielała się w rolę cierpiącej, ale też wspierającej i wyrozumiałej żony.
„Dziewczyna z portretu” imponuje również pod względem realizatorskich poczynając od scenografii, od której nie można oderwać wzroku, co w połączeniu z muzyką Desplata zapewnia nam niezapomniane doznania estetyczne.
Czy pomimo braku zapałania sympatią do głównego aktora polecam? Tak, jak najbardziej polecam. To wspaniały seans, który dostarczy Wam piękne doznania estetyczne oraz piękną historię miłości, o którą w Naszych czasach ciężko.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...